Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

MM Trendy: „Sedinum” napisałem z miłości do miasta

Bogna Skarul
Wiele miast chowa swoje tajemnice przed przypadkowymi obserwatorami. Tym chętniej odkrywają je dla swoich czytelników kolejni pisarze, lokując fabułę najczęściej w historyczno-sensacyjnym kontekście. To, co niewidoczne dla szczecinian, w brawurowym stylu odkrywa w książce „Sedinum” Leszek Herman. Pisarz? Nie, architekt.

- Jakie miasto Pan najbardziej lubi?
- Bardzo lubię Londyn. Czuję się tam, jak u siebie. To miasto otwarte. Ma fantastyczną komunikację miejską. Po powrocie z Londynu do Szczecina mam wrażenie, że komunikację projektowały małpy człekokształtne. Kompletna masakra.

- A polskie miasta?
- Z polskich lubię Świnoujście i oczywiście Szczecin.

- Myślałam, że na pierwszym miejscu będzie Szczecin.
- Nie chciałem mówić takich oczywistości (śmiech).

- Spodziewałam Szczecina, bo tę miłość do miasta czuć w Pana książce.
- Rzeczywiście. Szczecin jest może takim trochę drugoplanowym, ale jednak bardzo ważnym bohaterem mojej książki.

- „Sedinum” powstało z miłości do miasta?
- Można tak powiedzieć. Mam przyjaciółkę Agatę, która prowadzi dość popularny portal „Kocham Szczecin”. Czasami wypytywała mnie o różne sprawy związane z miastem, prosiła bym coś tam jej wytłumaczył. I tak, od słowa do słowa, wspólnie wpadliśmy na pomysł, by powstała strona o tajemnicach Szczecina. Bo ja się z nimi, jako architekt specjalizujący się w konserwacji zabytków, stykam na co dzień. Nawet wykupiłem domenę o tajemnicach miasta. Później był pomysł na książkę o tajemnicach Szczecina - na zasadzie ciekawostek. Ale doszliśmy do wniosku, że takich książek jest sporo. Zaczęliśmy się więc zastanawiać, czy te ciekawe informacje o mieście może jednak sprzedać w formie fabuły. I najpierw powstał jeden rozdział, później drugi... Przez dwa lata jakoś się ta książka napisała.

- Akcja „Sedinum” to wymyślona historia. Rzecz rozgrywa się przede wszystkim w Szczecinie, podaje Pan bogate tło historyczne, ale też legendy, ciekawostki. Co jest w książce prawdziwe, a co jest fikcją?
- Założenie było takie, aby jak najwięcej rzeczy było prawdziwych. Wszystkie tematy historyczne, ba, wszystkie budynki, wydarzenia z przeszłości, są jak najbardziej prawdziwe. Najtrudniejsze było, żeby te opowieści i legendy połączyć w całość. Posplatać w opowieść, która jeszcze do tego musiała być prawdopodobna.

- I udało się. Nic Pan nie zmyślił?
- No, niezupełnie. Ale zależy z jakiej strony się patrzy. Na przykład mieszkanie jednego z bohaterów - Igora, który mieszka na strychu przy ul. Kapitańskiej, rzeczywiście istnieje. Ale tylko miejsce, bo strych jest bardzo trudny technicznie do przerobienia na mieszkanie, choć przepiękny.

- A zamek pod Londynem z książki istnieje?
- Oczywiście. Tak samo, jak dom na Pogodnie. Należy do mamy mojej koleżanki. Wydawało mi się, że będzie fajnie, jak w książce pojawią się prawdziwe miejsca i czytelnicy będą to wyławiali.

- Jak Pan wpadł na pomysł fabuły?
- Nad tym myślałem bardzo długo. Przeczytałem kilka poradników, jak pisać książki. Wynikała z nich jedna, najważniejsza rzecz - książka tego typu musi mieć najpierw stworzoną konstrukcję. Więc najpierw wymyśliłem fabułę.

- „Sedinum” często porównywana jest do prozy Dana Browna. Czytał Pan jego książki?
- Naturalnie. Dan Brown wymyślił bardzo dobry „silnik powieści”. Jego książki są skonstruowane bardzo technicznie. Rozdziały nie są długie. Każdy kończy się tak, że chce się zacząć czytać kolejny. Ten styl podchwyciło wielu pisarzy. Okazuje się, że sensacja połączoną z historią świetnie się czyta. Ten pomysł mi także odpowiada, bo łączy się z moją wyobraźnią. Nie mam warsztatu, jaki mają prawdziwi pisarze. Nie potrafię bawić się konstrukcjami językowymi. W ogóle się na tym nie znam. Nie jestem polonistą. Pasuje mi prosty sposób opowiadania historii.

- Sceptycznie zabierałam się za „Sedinum”. Miałam obawy. Jest Pan w końcu architektem, a nie pisarzem. Tymczasem okazało się, że książkę świetnie się czyta. Jednocześnie jest Pan twórcą odrestaurowanego budynku „Starej Rzeźni”. Pisanie książki i powstawanie „Starej Rzeźni” zbiegło się w czasie. Jedno i drugie okazało się wielkim sukcesem.
- „Stara Rzeźnia" i Laura Hołowacz to jeden z czynników sprawczych powstania książki. Podczas wstępnych koncepcji przy renowacji budynku na Łasztowni, odkryliśmy, że istnieje oś, którą można pociągnąć z gabinetu prezydenta miasta do „Starej Rzeźni”. I ta oś przechodzi przez Wały Chrobrego. Jej powstanie to nie przypadek, bo takich przypadków w architekturze nie ma. Prawdopodobnie „wyznaczył” ją Hermann Haken (w latach 1878-1907 nadburmistrz Szczecina - przyp. red.). Laura Hołowacz podchwyciła pomysł i w holu „Starej Rzeźni” wyznaczyła linię Hakena. A ja wykorzystałem tę oś w książce.

- Haken wraz z architektem Meyerem-Schwartauem byli też sprawcami placów w Szczecinie.
- Oczywiście. Często mówi się, że szczecińskie place nawiązują do paryskich. To bzdura.

- A jak było?
- Plan Szczecina został skonstruowany na planie Berlina. Tam jednak były zwyczajne, prostokątne kwartały bez placów. Place w Szczecin wmontował właśnie Haken z Meyerem, a oni byli związani z Lożą Masońską. Więc Szczecin musiał mieć akcenty symboliczne. Potem się okazało, że place powtarzają gwiazdozbiór Oriona. Kiedy się o tym wszystkim dowiedziałem, wydało mi się to fantastyczne. Dużo lepsze niż porównanie do Paryża. Była to jedna z tych historii, która podziałała na moją wyobraźnię.

- Pan w tej chwili jest bardziej architektem, pisarzem, czy może już historykiem?
- Historykiem w ogóle nie jestem. Z racji tego, że jestem architektem i głównie zajmuję się konserwacją zabytków, to dużo grzebię w historii. Taki zawód. Trzeba iść do archiwum, poszukać informacji. I jak się te ciekawe znajduje, to zostają gdzieś w głowie. Przydają przy pisaniu książki (śmiech).

- Długo pisał Pan te 800 stron?
- Dwa lata, ale do tego jeszcze przynajmniej rok zbierania materiałów.

- Będzie kolejna część „Sedinum”?
- Owszem, powstaje już następna książka. Napisałem już jedną trzecią. W maju odbędą się targi książki w Warszawie, gdzie „Muza” - mój wydawca - zaprezentuje jej okładkę i krótki opis. Przewidujemy, że druga książka ukaże się przed Gwiazdką.

- Też będzie taka gruba?
- Nie, już trochę cieńsza. Ale niewiele, może 600 stron.

- Fani Pana książek nie będą zadowoleni. Koledzy, gdy czytali „Sedinum” i byli na 400 stronie, to się cieszyli, że jeszcze 400 stron przed nimi.
- Też lubię czytać grube książki, ale wydawca mnie przed tym przestrzega.

- Dlaczego?
- Bo 800-stronicowa książka nie mieści się do torebki (śmiech). Wysłałem książkę do dziesięciu wydawnictw. Nie bardzo wierzyłem w sukces. I od razu postanowiłem, że muszę mieć plan B, że jeśli nikt nie będzie chciał mi jej wydać, to swoją opowieść puszczę na bloga.

- Na szczęście okazało się, że „Muza” chce to wydać.
- Właśnie. Od razu mi odpisali, że są zainteresowani, ale potrzebują czasu na ostateczną decyzję. Po trzech dniach odezwali się, że postanowili wydać.

- A teraz dodrukowują.
- Już był nawet drugi dodruk. Na Facebooku odezwali się do mnie czytelnicy, wskazując błędy. Sprawdzam to i poprawiam w kolejnych wersjach.

- Dużo się pan pomylił?
- To są drobiazgi, ale ogromnie mnie cieszy to, jak czytelnicy, głównie szczecinianie, identyfikują się z moją książką.

- Są zauroczeni pokazaniem ich miasta. A jak książka odbierana jest poza Szczecinem?
- Czytelnikom spoza miasta nie przeszkadza Szczecin w tle. Mi przede wszystkim pochlebia jednak to, że książka tak ciepło została przyjęta przez szczecinian. Ze spotkań z czytelnikami mam wrażenie, że oni się cieszą, iż ich miasto po raz pierwszy pokazane zostało tak bardzo pozytywnie. Bo im wcześniej tego brakowało.

- Szczecinianie raczej narzekają na swoje miasto. A Pan napisał wprost „To nie Szczecin jest byle jaki, tylko my, jego aktualni mieszkańcy!".
- Moim zdaniem Szczecin ma bardzo słaby marketing - jako miasto. Jest tyle ciekawych rzeczy, tyle tu powstaje świetnych marek, a my tego nie potrafimy wykorzystać i zatrzymać.

- Na przykład?
- Nieprawdopodobna jest przecież historia Sydonii von Borck. To gotowy pomysł na serial HBO, wyszłoby ciekawiej niż „Gra o tron”. Albo historia obrazu, którą opisuję w książce. Przecież to brzmi jak bajka, nieprawdopodobna bajka. A nikt tego u nas nie wykorzystał w sposób marketingowy. Historia Sydonii von Borck znana jest bardziej w Wielkiej Brytanii. Opowieść o niej napisała matka Oscara Wilde. Tam w muzeach wiszą jej portrety. A w Szczecinie nikt o tym nie wie. Przecież to są mocne marki, których zupełnie nie wykorzystujemy.

- A szczecińska historia masońska, o której Pan pisze, jest prawdziwa?
- Naturalnie. Przecież to można wykorzystać do pokazania Szczecina! Często powołuję się też na przykład „wściekłego psa”. Od paru lat w całej niemal Europie podawany jest taki „szot” (wódka plus sok malinowy), a on powstał w Szczecinie. Został wymyślony w „Pub Fiction” przy placu Szarych Szeregów. Teraz „wściekłego psa” podają w Londynie, Paryżu, Berlinie. A myśmy nie zaklepali, że to jest nasze. Teraz Wrocław chce to zrobić. Chce nam go zabrać.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto